18.10.2012




Przez ostatnie 25 minut miałam absolutny burdel myślowy. Spędzić godzinę w księgarni, to nie wyczyn. Oglądać grzbiety, czytać tytuły, opisy, zakończenia, niektóre książki trzymając w dłoniach dziesięć razy. Jedne wołają, inne nie, jedne wołają nadal, gdy stają się bliższe, inne odtrącam. Wybieram cztery, kupuję. Idę do domu. W połowie drogi zaczynam czytać jedną z nich. Wciąga. Zdaje się być napisana idealnie dla mnie. Zatrzymuję się, wchodzę do sklepu. Powtarzam w głowie „strona 115”. Każdy wybór ma znaczenie, dlatego błądzę, wzrokiem i nogami, po sklepie. Surówki, parówki, jogurty. Kupuję duży wiśniowy jogurt (cześć tato), dużą puszkę ananasa w plastrach i płyn do mycia naczyń. Lubię sobie czasem udowadniać, że jestem kretynką. Idę do domu. Słońce. W głowie śmiech i czekolada z orzechami. Sio! Słyszę swój oddech, skrzypienie torby, brzęczące kolczyki. Wkurza mnie to. Wchodzę do bloku, do windy, kładę wszystko na ziemi i długo czekam, zanim wcisnę 13. Dłonie mi się trzęsą, trzęsę się od środka, wszystko mnie irytuje.  Brak cukru (cześć mamo). Klucz w zamku. Strona 115. Otwórz się, do cholery. Strona 115. W domu jest pomarańczowo i pachnie pierogami. Stawiam jogurt przy laptopie, po chwili jogurtu już nie ma. Kolczyki denerwują mnie nadal, ale ręce zbyt się trzęsą, by je zdjąć. Połowa dnia. Dziwnego dnia. Mojego dnia. Strona 115, kolejne wybory. Codziennie wstawałabym przed szóstą, gdybym miała na to siły.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz